Podróże z Herodotem, Ryszard Kapuściński
No es fácil viajar por tanto tiempo. La vida en una misma ciudad, viendo la misma gente cambia completamente por una vida nómada en la que cada pocos días cambiamos todo por completo. Los momentos placenteros no dan la felicidad ya que son efímeros, finitos; y esta hay que buscarla algo más allá. Algo que nos dé sentido para seguir creyendo en este mundo tan loco en el que vivimos.
Tan solo unos días después de entrar en Ecuador recibimos una lección tan grande de humildad, humanidad y generosidad de esta familia en Waikupungo que nos dejó noqueados, sin posibilidad de entender porque a veces tenemos tanto y tenemos tanto miedo de dar cuando compartir es lo más precioso, aún cuando se tenga tan poco como esta familia
Para mí, esta vez, ni los dibujos, ni las fotos ni cualquier texto que pueda escribir, podrán transmitir lo que sentimos estos días, que pasamos con esta familia. Nos enseñaron a dar sin esperar nada a cambio. Había un mundo entre ellos y nosotros, a veces insalvable. Ellos a ratos hablaban en quechua mientras nosotros lo hacíamos en inglés. Pero es tanto lo que recibimos que un enorme sentimiento egoísta me invadió. Me costó mucho entenderlo; es más, aún no lo he entendido. Así que miles de detalles intangibles quedarán guardados para nosotros
Rosa i Gaspar
Patricia i Ana
Sin pensarlo bien nos vamos con ellos y esa misma noche disfrutamos de las fiestas de San Juan, con máscaras, alcohol, ofrendas de comida y animales y música eterna, que no acaba nunca con las fuerzas de la gente, que sigue girando y girando en su catárticas danza
tance podczas mszy
el glamour se olvida cuando encontramos charcos. Pero las chicas se descalzan y continuamos nuestra marcha
las niñas visten a Aneta y Gaspar me presta su sombrero
Zobaczyli nas w autobusie. Uslyszeli, ze pytamy o tani hotel. Wysiedli za nami. Chodzcie z nami, mieszkamy piec minut od miasta. Za ile ? pytamy. Za darmo, odpowiadaja. Wsiedlismy ponownie do autobusu. 5 minut zaczelo sie bardzo dluzyc. To nie jest wstep do opowiesci o porwaniu, ale prawdziwa historia, ktora nam sie przydazyla.
Waykupunku, mala miejscowosc indianska u podnoza wulkanu, otoczona gorami. Stadion z mieciutka zielona murawa. Za nim dom z cegly z niedokonczonym ostatnim pietrem, niepomalowany, jak inne dookola. Duze okna bez zaslonek, drzwi zamykane na sznurek. Wchodzimy do srodka. Ciemno, pusto, zadnych mebli. Na betonowej ziemi lezy trzcinowa mata. Dalej schody na pietro, a tam juz troche wykonczone : podloga, wieza przykryta szmatka zeby sie nie kurzyla, kolejne pomieszczenia, telewizor i w koncu nasz pokoj. Gaspar i Rosa zbieraja pospiesznie porozrzucane po lozku ubrania i papiery, klada trzy grube koce, wykrecaja zarowke z sasiedniego pokoju zeby przyniesc swiatlo do naszego i gotowe. Mamy nocleg. Za darmo! I to w rodzinie Indian! Zaczyna sie spotkanie pierwszego stopnia z obcym, z innym, z nieznanym.
Pojawiaja sie kolejni czlonkowie rodziny : Ana (lat 12) i Patricia (dziewietnastolatka, ale roznicy wielkiej nie widac, bo obie male). Ich rodzice i brat wyjechali do Kolumbii za praca, a one mieszkaja tu, obok ciotki i wujka, Rosy i Gaspara. Jest jeszcze jedna dziewczynka, jedna z licznych kuzynek. Potem poznajemy Franklina i jego braci Victora Hugo i Jeffersona, wszyscy troje sa synami naszych gospodarzy. Jeden z nich nie mowi. Pokazuje nam ksiazke z gestami, gdybysmy chcieli z nim pokonwersowac. Witamy sie niesmialo nie wiedzac czy podawac reke czy buzka w policzek, jak to zwykle bywa w tej czesci swiata. Niesmiale usmiechy. Ana przytula sie do mnie spontanicznie, potem ucieka i cos szepcze do siostry.
Ciekawe czego chca w zamian ? Na pewno czegos chca. Zakladam sie ze zaraz wyjdzie, ze potrzebuja pieniedzy, bo przeciez sa biedni. Czesiek jest bardziej wyluzowany, otwarty na to, co sie dzieje, bez oceniania. Ze mnie wylaza wszystkie uprzedzenia, ostroznosc w obec obcego i nieznanego.
Rozmawiaja w jezyku dla nas niezrozumialym, po Kichwa (keczula). My tez mamy swoj tajny kod, jezyk angielski. Kiedy chcemy sie dogadac wkracza hiszpanski.
Dwie kultury, albo raczej trzy, wlasciwie cztery, bo przeciez oni sami reprezentuja dwie: swoja indianska i to, co przejeli po czasach kolonialnych.
Jest 24 czerwca, Sw. Jana. We wsi zabawa. Wieczorem idziemy wszyscy razem zobaczyc jak sie tu swietuje. Kobiety w haftowanych koszulach i dlugich spudnicach z prostokatnego ciemnego materialu owinietego dookola siebie i podtrzymywanego grubym, kolorowym pasem. Na szyi i na nadgarstkach koraliki. Na glowach chusty albo zlozony w kostke material (zwlaszcza u staruszek). Faceci w kapeluszach, dlugich ciemnych ponczo i bialych przykrotkich spodniach. Sa tez przebierancy i koguty oraz swinki morskie niesione na patyku jak nietoperze. Muzykanci graja do tanca, prostego, rytmicznego, w kuleczku. Nie brakuje jadla w postaci gotowanych ziemniakow i miecha i chichy (alkocholu z kukurydzy) w wielkich beczkach, za darmo i dla kazdego. Wszyscy sie usmiechaja, zagaduja do nas, witaja sie zyczliwie, dziela jedzeniem, zapraszaja do plasow. Tance trwaja cala noc i dzien i kolejna noc i kolejny dzien. Kto wytrwa caly tydzien bawiac i pijac, ten moze sie zwac prawdziwym mezczyzna. Ale prawdziwymi mezczyznami bywaja tez niektore kobiety, ktore zataczaja upojne kola. Nasi nie tancza, bo nie chca by inni na nich potem gadali. Gaspar nie pije od 8miu lat.
Nastepnego dnia jedziemy na targ do Otavalo. Jest to najwiekszy targ wyrobow artystycznych w Ameryce Poludniowej (stroje ludowe, dodatki, wisiorki z nasion, rzezbione skorupki owocow, warzywa i owoce a miedzy straganami uliczne gar kuchnie i smazone, nadziewane serem pierogi lub pieczone na grilu kiszki i flaczki z roznych zwierzat).
Ah tak ! Wiec ci o dlugich, czarnych, blyszczacych wlosach i w bialych ubrankach co to u nas pod Sezamem w Radomiu graja na dziwnych instrumentach relaksujace melodie to sa Indianie z Ekwadoru!
Zeby odwdzieczyc sie za przyjecie nas pod swoj dach robimy dla nich spozywcze zakupy i drobne prezenty dla dzieciakow. Kupujemy tez sobie po sweterku z kapturkiem, ja zielony a Czesiek czerwony.
Potem jade z Rosa pomagac na plantacji truskawek. Zbiory sa tu przez kilka miesiecy, bo ziemie bardzo zyzne i pogoda sprzyjajaca. Piekne, wielkie truskaweczki usmiechaja sie z rownych grzadek. Maja tu bardzo sprytny system, truskawki rosna przez dziurke w folii, zbiera sie je czyste i gotowe do zjedzenia. Nasza rodzinka ma z nich niezly interes (sprzedaja wszystko do kupca, ktory placi od razu). Pewny zbyt, duze pieniadze, male oplaty manipulacyjne, malutkie oplaty za wynajem dzialki, za dom (wszyscy tu buduja sami, jak potrafia, bez planow i projektow, jak-cie-moge). Zwykle nie maja na dokonczenie domu, wiec go nie koncza. Mieszka sie jak sa juz okna, sciany, podlogi. Po co malowac czy dekorowac? To sa rzeczy malo istotne. Z trzciny rosnacej w wodzie kolo wsi wyplata sie maty do siedzenia, lezenia, spania. Kazdy ma dzialke z warzywami. Sa tez liczne swinki biegajace swobodnie kolo domow i krowy i owieczki. I piekne krajobrazy dookola i tyle wolnej przestrzeni!
Ale jednak widzi sie ubostwo. Czujemy sie troche jak zepsuci turysci z bogatej Europy kiedy wydajemy na wlasne przyjemnosci a oni obok tacy biedni, nie maja nawet widelcy! Jakze wielkie jest nasze zdziwienie, kiedy widzimy, ze dziewczyny kupuja sobie koraliki za 45 dolarow!
Mieszane uczucia i nie wiem juz co myslec. Maja czy nie maja ? Biedni czy bogaci ? Raz placa za nas bilety autobusowe, innym razem pytaja czy nie mamy drobnych na bilet; kupuja nam zakaski, a sami nic nie jedza, wydaja na wisiorki wiecej niz my na wszystko inne a w domu ani widelcy, ani zarowek.
Bieda to czy inny sposob zycia, inne rzeczy wazne?
Panuje wzajemna zyczliwosc i szacunek ale w glowie kotluja sie pytania: co tak na prawde mysli ten drugi o mnie? Co jest dla niego wazne? Dlaczego sie smieje? Co tam szepcza po ichszemu?
Tymczasem zycie toczy sie swoim spokojnym rytmem. Robimy wspolnie pizze, nasza rodzinka odkrywa dzieki temu jak uzywac piec , ktory maja, a stoi bezczynnie. Nie bardzo smakuja im nasze potrawy. I do sniadanek zdrowych z jogurtem i owocami tez sie nie kwapia. Nie jedza, nie pija, moze maja uklady scalone zamiast krwi?
I jeszcze jedno wielkie wydarzenie - niedzielna msza, jakze inna od tego, co my nazywamy msza. Gaspar mowi, ze sa katolikami adwentystami. Kosciol nie ma ani krzyza ani zadnych przedstawien religijnych. Na oltarzu rozspiewana grupa muzykow - klonow. Wszyscy wygladaja tak samo. Pod oltarzem wierni, kobiety w haftowanych koszulach i ciemnych pelerynkach. A miedzy nimi dwa olbrzymy z zupelnie innej bajki w czerwonym i zielonym kapturku. Tutejsza msza to nie zarty. Trwa 3 godziny, a jak specjalna okazja to wiecej. Jest koncertem, pelnym euforii, ekstazy, gestow, tancow, placzu w uniesieniu, glosnych oklaskow, histerycznych nawolywan, jest prawdziwym spektaklem, przypomina duzo bardziej taniec szamana niz nasza msze. Ale modla sie do tego samego Jezusa, wierza w te same wartosci.
Cokolwiek by nie powiedziec o tym przedstawieniu, fakt jest taki, ze ci ludzie wydaja sie byc duzo bardziej szczesliwsi od nas. W calej swej prostocie sa wiecznie usmiechnieci, nie narzekaja, sa zyczliwi, otwarci, ufni, goscinni.
Ostatniego dnia zapraszaja nas na pozegnalny obiad. Na ziemi, na tatarakowej macie, jjemy razem ze wspolnej miski gotowane ziemniaki i kukurydze. Potem Franklin wrecza mi prezent na nadchodzace niedlugo urodziny, a Rosa daje kolorowy naszyjnik i placze ze wzruszenia proszac zebysmy o nich nie zapomnieli. Zwierza sie ze sasiadka jej dokucza opowiadajac, ze sa biedakami a ona ma rodzine w Hiszpanii co duzo zarabia. Rozmawiamy o wartosciach i o tym, ze pieniadze szczescia nie daja, o tym, zeby nie sluchac zlego gadania innych i o tym jak wielka wartoscia jest ich rodzinka zgrana i szczesliwa. Gaspard przekazuje nam uroczyscie list od najstarszej corki:
Drodzy Aneta i Francesc,
chcialabym poprzez ten list podziekowac wam za dobroć i żeby wszechmocny Bóg was błogosławil. Jestem najstarsza córką Gaspara, ktory mi duzo o was opowiadal i dlatego dziękuję za odwiedzenie mojej rodziny tu w Ekwadorze i mam nadzieję, że spodobały wam się nasze zwyczaje i tradycjie, które mamy my Indianie i że cieszyły was piekne krajobrazy, które mamy w prowincji Imbabura i ze zachowacie w sercu każdego z was to wszystko i opowiecie o nas waszym rodzina jak wrocicie do domow i mam nadzieję na kolejną wizytę. Z powodu mojej pracy nie moglam sie z wami zobaczyc osobiście, ale mój tata powiedział mi, że dzisiaj wyjezdzacie, dlatego piszę Ci list i chciałabym pozdrowić was i całą wasza rodzinę z mojej strony i w imieniu mojej rodziny i zebyscie opowiedzieli innm, co widzieliscie w tym kraju Ekwadorze i daje wam mój adres mail zebyscie mogli do mnie pisac. W tych kilku slowach mówię wam raz jeszcze dziękuję za przybycie i odwiedzenie moich rodziców i moich braci i moich kuzynów, i Bóg Wszechmocny niech wam błogosławi na waszej drodze i w drodze powrotnej do domow i nie zapomnij mojej rodziny, która was bardzo kocha. Z powazaniem, Esthela.
Potem odprowadzaja nas wszyscy na autobus. Ana jeszcze w ostatniej chwili wciska mi zawiniatko z koralikami.
Jakze niezwykle spotkanie. Przyjeli nas tak milo, ze trudno to bedzie przebic. Nasze pojecie o swiecie, ludziach, o goscinnosci, o prostocie, o Innym zostaje poddane probie. My im okruchy ze stolu a oni nam grosz wdowi z calego serca.
Nie wierze w bezinteresownosc. Wszyscy czegos dla siebie szukaja. Ale nie musi to byc nic negatywnego. My szukamy tu autentycznych spotkan z drugim, z innym czlowiekiem, jak Kapuscinski; lepszego zrozumienia swiata, ludzi otwartych, szczerych, ciekawych. Wszystko to spotkalismy w Waykupunku. Czego szukaja oni? Otuchy i dowartosciowania sie przed zlymi sasiadami? Pokazania wielkiemu swiatu, ktory reprezentujemy i do ktorego wyjezdzaja za praca ich synowie, ze oni tez maja cos do zaoferowania? Czy po prostu spotkania z drugim czlowiekiem - tym Obcym, co nie musi oznaczac - wrogim.
ce tres jolie mon petits fill-fille, je regarde les fotografhie et les meravelleuses drawings que vous exposé.
ResponderEliminarje ne se pas de polank.
votré meré.
kiss and embraces
Me llega el Alma su caminalma: el reto del caminante que abierto al mundo se abre a lo nuevo sin saber como se derrumba lo que fue a cada paso que da, late en mi corazón al escuchar y ver sus regalos de palabra e imagen que me recuerdan los misterios de las gentes del Planeta Tierra que siempre nos deslumbran mas alla del placer. Naty Hoyos Medellín.
ResponderEliminarLlegir-vos confirma que la vida és un viatge i tots estem viatjant constantment, així doncs vosaltres no esteu viatjant sinó VIVINT. Gaudiu que el que un viu l'acompanya per sempre.
ResponderEliminarCristina, germana de la Lydia
Hermanos, estos grandes viajes de vida, que alimentan el espíritu y derrumban cualquier prejuicio, ayudan a entender el desapego y a vivir cada día como que fuese el último (o el primero).
ResponderEliminarCaminamos en alma junto a vosotros.
Gonzalo y Patty
Hola parella,
ResponderEliminarDesde el inici segueixo amb interès el vostre caminalma. Un viatge més enfocat en el compartir que en el conèixer, en el fons mes que en la forma, en el cor mes que en el cap.
Les vostres fotografies/dibuixos aconsegueixen copsar molt bé la realitat humana, seguint el vostre blog em sento gratament induït a oblidar-me de la distancia i establir vincles emocionals amb els personatges que aneu coneixent. Aconseguiu que “viatgi” amb vosaltres.
Endavant en aquesta vostra experiència tant enriquidora
Una abraçada
Ruben Serres
alegra ver que caminalma es como una gota cayendo en un lago, expandiéndose en todas direcciones y despertando al poeta que todos llevamos dentro
ResponderEliminarTrafiłam tu całkiem przez przypadek godzinę temu i nie moge się oderwać...skrzydła rosną...
ResponderEliminar