22.3.10

direccion: los Andes / kierunek Andy

sentimos no dar noticias ultimamente.
nos vamos acoplando al pais y por eso las bacterias peruanas decidieron visitar tambien nuestros estomagos.
los ultimos dias se convirtieron en un ir y venir de la cama al baño...
pero todo forma parte del viaje y ahora toca recuperar las fuerzas poco a poco
ostatnio zwiedzamy glownie kibelki....

16 de marzo, martes
HUANCHACO
pueblecito en la costa, cerca de trujillo. buen clima, playas tranquilas, muchos surfistas; quiza aqui es donde hemos visto mas gringos como nosotros hasta el momento.
Una iglesia corona la ciudad, y desde alli, mientras Aneta asiste a misa, yo contemplo la puesta de sol, mientras empiezo a notar que la guerra empieza en mi estomago
male miasteczko na wybrzezu, niedaleko trujillo,
dobry klimat, spokojne plaze i najwiecej jak dotad turystow
tu zaczynaja sie nasze problemy zoladkowe...




















La tecnologia no llega a todas partes aqui, y los carteles se siguen haciendo a mano, pintados pacientemente.
En su taller, Francisco Pastor nos enseña sus dibujos medio figurativos-abstractos, y nos alegra encontrar gente que disfruta del arte aun cuando ello no le permita ganarse la vida.
Nie wszedzie dociera technologia i tu szyldy reklamowe maluje sie recznie, cierpliwie.
W swojej pracowni, Francisco Pastor, pokazuje nam kilka wlasnych rysunkow. Tutaj sie na tym nie zarabia, ale Francisco to nie zraza, bo robi to dla siebie, dla wlasnej przyjemnosci, po pracy. I jest dumny ze swoich abstrakcji.

18 de marzo, jueves
lo peor ya paso; ya empezamos a salir, aunque los helados quedan para otro dia, tan solo una muestra de los gustos.






19 de marzo viernes
SIMBAL; pueblo en la sierra. a una hora de Trujllo. El fin de semana los campesinos bajan a la ciudad a vender, los de ciudad vienen a la sierra a pasar el dia.



Aneta va cogiendo confianza. Pero debe pagar un precio por ello. La gente le pide un dibujo; asi, su trabajo se duplica. Pero todo el mundo queda contento.












































Cuy es un animalito parecido al conejo, muy apreciado en la cocina peruana (su nombre viene de su grito, ya que cuando lo cogen empieza a chillar, cuuuuy cuuuyyyy!!!!)
Hoy lo hemos probado, aunque nos dio mucha lastima ver a la patita del cuy en el plato derecha.
Biedna swinka morska...ale przyznam ze smaczna....

En Simbal conocemos a una familia con 2 hijos. Vemos muchos niños y niñas pequeños y en general siento que pasan mucho tiempo con los niños y lo disfrutan, y eso es algo que no se paga con dinero. El niño de la foto se llama Maikoll (aqui les gusta castellanizar los nombres ingleses)

Por la noche cualquier rincon se convierte en lugar para comer. Pollo frito con papas y aneta dibujando entre la luz fluorescente y la grasa que desprende. Yo me lo miro desde la otra banda de la calle, mientras los campesinos regresan hacia sus casas.


Ruben crecio en Simbal, alli sus padre conservan la casa que cuidan con esmero. Al traspasar la puerta es como entrar en la selva; un vergel lleno de arboles y frutas que desconocemos como el tumbo, la lucuma, el mamey, la granadina. Me encanta el sabor ac los maracuyas de la foto.

Raquelita es la hija pequeña de Ruben y Silvia. Es muy timida con nosotros pero consigo captar su atencion para esta foto cuando me ayudaba a fotografiar un libro. Aqui donde la veis, come mas que nosotros 2 juntos!
En Simbal la competencia es feroz entre Rio Bar izquierda o Rio Bar Ernesto derecha. Cada uno utiliza sus armas para captar gente, como vociferar por los altavoces anunciando sus menus cuando ven a la gente asomando antes de bajar. Ernesto es el cuñado de Ruben, asi que por esta vez, vamos a la derecha.
Alli las familias disfrutan con pistas de futbol, volei, piscinas y merendero, donde probamos el Cuy y la cecina (carne secada al sol y luego frita, riquisima!!)



Simbal, 19 III 2010,

Male miasteczko, wlasciwie wioska, jakies 40 minut od Trujillo, juz w gorach. Idealne miejsce na dzialke czy letni domek za miastem. Jest tu bardzo spokojnie, ludzie mili i zycie toczy sie powolutku. Nasz hostel jest w samym centrum, przy glownym placu, z wielkim tarasem na pietrze (tylko dla nas, bo nie ma tu innych gosci). Gospodarz bardzo spokojny, niewymagajacy, bardzo ugodowy. Mozna placic kiedy sie chce, mozna mniej jak zostajemy na dluzej.

W dole wioski plynie rzeka a nad rzeka dwa osrodki rozrywki: palmy, baseny, laweczki, restauracja, miejsce na tance, boisko i przede wszystkim glosna muzyka Cumba lub Samba z nawolujacym didzejem. Jak zabawa to zabawa! Jest tu gwarno zwlaszcza pod koniec tygodnia, kiedy zjezdzaja sie wczasowicze z miasta. W jednym z osrodkow poznajemy Klaudie i jej rodzinke. Czesiek dolacza do mamy, taty i brata grajacych w siatkowke, a do mnie podchodzi Klaudia ze swoim malym braciszkiem. Ludzie sa tu bardzo otwarci, z latwoscia zagaduja nieznajomych. Modne sa tu amerykanskie imiona, ale juz zapisywanie ich jest po hiszpansku. Powstaja wiec np: Jeimy albo Maicoll ;)

Idziemy sie przejsc po okolicy wymieniajac po drodze -dziendobry- z napotkanymi mieszkancami. Co ktorys z nich nosi charakterystyczny w tych stronach jasnozolty kapelusz z duzym wygietym po bokach rondem, identyczny dla kobiet i mezczyzn. Przysiadamy na brzegu drogi patrzac chwile na grajacych w pilke u podnoza gory chlopakow, a obok, polna sciezka przemykaja biblijne widoczki: Sw. Jozef na osiolku, ubogi staruszek z wiazka siana... Potem zatrzymujemy sie na kurczaka z frytkami i kapusta pod foliowym daszkiem rozpostartym na dwoch patykach. Jest to typowy tu przydomowy sklep - jadlodajnia. Nikt tu nie placi podatkow za tego rodzaju dzialalnosc. Ktos zagaduje do nas po katalonsku, slyszac Czeska akcent. To Carlos, mieszkaniec Simbal, ktory wiele lat mieszkal w Barcelonie. Opowiada nam duzo ciekawych rzeczy o swoich podrozach i doswiadczeniach w Europie. Okazuje sie ze jest tu calkiem sporo ludzi, ktorzy wyjezdzaja do pracy do Europy, glownie do Hiszpanii, zwlaszcza do Barcelony.

Drugi dzien w Simbal. Sniadanie w barze obok. Maja kawe! Jak milo. Kawa w Peru polega na wielkiej filizance przegotowanej wody i buteleczce zrobionej juz kawy, bardzo mocnej i zimnej, ktora sie dolewa w pozadanych ilosciach. Zwykle szklanka wody jest pelna wiec kawy wiele sie nie doleje. Tak tu sie pije. Albo nie pije sie wcale.

Ten dzien bardzo mi sie podoba bo w koncu wychodzi mi rysowanie. Siadam sobie na placu i biore sie za handlarki :). Widze, ze im sie podoba, wiec daje im w prezencie pierwszy rysunek a drugi robie dla siebie. W ten sposob idzie wolno ale kazdy jest zadowolony i jest to prawdziwa wymiana bez pieniedzy. Dostaje nawet dwie torby owocow i mam juz nowe kolezanki :). Rozmawiamy o polityce Peru. Kobitki narzekaja, ze duzo propagandy ale nic do przodu, nic sie nie dzieje, zadnej szansy na zmiany. No wlasnie, zamias malowac hasla na co drugim domu: partia A (lewicowa, jedyna tu i wszechobecna), wielkie szanse, wielkie zmiany...mogliby za te pieniadze zrobic cos dla ludzi konkretnego. Do rysowania zrobila sie juz niezla kolejka, ale musialam przeprosic panie bo juz jakis czas temu przyjechala nasza rodzinka z Trujillo i na mnie czekali.

Reszte dnia spedzamy z trujilijska rodzinka. Mateo i Sebastian pokazuja mi swoja dzialke - dzungle, z owocami, ktore widze pierwszy raz na oczy. Jest tu tez diabelskie drzewo z ostrymi kolcami na calej koronie albo owoc, ktory nie jest do jedzenia lecz do leczenia przewleklego kaszlu.

Probujemy swinki morskiej w barze nad rzeka. Biedna swinka. Ale smaczna... Jest tez salatka z suszonych na wiorek bardzo cienkich i twardych plastrow miesa, nastepnie zasmazanych i podawanych z maniokiem, zwanym tu juka oraz grubymi plastrami cebuli i baaaaaaaardzo pikantnym sosem. Musze przyznac ze jedzenie tu jest ....osobliwe....hm....no moze nie jestem wielka fanka ;) Po ceviche jeszcze troche chorujemy. Moze dlatego, ze tu ryb sie nie mrozi (po Jarkowej ceviche w Radomiu czulam sie wysmienicie). Niczego nie trzyma sie w lodowkach, a my przeciez tacy nieprzystosowani do tego rodzaju praktyk. Ale jesc trzeba. A potem coz...zwiedza sie ....glownie kibelki ;).

Uracza mnie swoim szczypiacym pocalunkiem lokalna osa. Noga puchnie. Ale posmarowana limonka wraca do normalnego stanu.

Na pozegnanie dostajemy w prezencie kolejne nowe dla nas owoce. Wieczorem przygladamy im sie po kolei na naszym tarasie. I otwieramy je powoli. Jest to wydarzenie, jakby podroz na inna planete. Np. taka tumba. Ogromna, jajowata, rosnie na drzewie wysokosci ok 4 metrow. Lepiej sie pod tym drzewem nie przechadzac, bo jak sie taka dostanie to moze to byc nasz ostatni spacer.
Tumba mimo swoich rozmiarow na zewnatrz wyglada dosyc niewinnie. Ale to co sie kryje w srodku!
Inny swiat! Najpierw pod skorka gruba ok. 2cm warstwa bialego miazszu czy pianki. Porobujemy ale od razu sie wykrzywiamy. Pianke ta przykrywa biala skorka z palaczkami, ktore wygladaja troche jak z ksiezyca. Tego sie nie jje. A w samym srodku ....rozlany mozg...fuuuuj....nie to ziarenka w lepkiej powloce koloru rozowego. Czesiek odwazne wklada w to reke, zanurza ja w cieple lepkiej masie ...bawi sie w najlepsze...probujemy odrobinke...w smaku jest calkiem niezle. Na pewno sok z tumby bylby wysmienity, ale jedzona tak - na zywca- ja sie poddaje
.


21 de marzo, domingo
de vuelta a Trujillo para recoger el equipaje y despedirnos de esta familia que nos ha tratado tan bien. Gracias Doris, Ruben, Silvia, Mateo, Sebas y Raquel por vuestra hospitalidad.
Esperamos veros de nuevo.

21 marca, niedziela,
Wracamy do Trujillo po bagaze i aby pozegnac sie z nasza rodzinka. Dziekujemy wam Doris, Sylwia, Ruben, Mateo, Sebastian i Raquelita za wspaniala goscinnosc i mamy nadzieje, ze jeszcze sie spotkamy.



5horas de viaje nos separan de nuestro proximo destino, Huamachuco, en la sierra. De la ciudad al campo. Del ruido a la tranquilidad. De la contaminacion y los coches suicidas al aire limpio y los mototaxis mas tranquilos.
5godzin podrozy dzieli nas od nastepnego celu, Huamachuco, w gorach. Z miasta na wies. Z halasu do spokoju. Od spalin i szalonych samochodow do czystego powietrza i malych mototaxi.

A medida que dejamos la ciudad las casas van bajando de altura, y la naturaleza se va intercalando entre ellas, hasta tomar absoluto protagonismo. Subimos y subimos hasta 3200m de altitud y el calor pegajoso deja lugar al fresco de la montaña. Nos alojamos en la misma Plaza de armas. Nuestra habitacion es linda, con balconcito y 3 camas para nosotros. A media noche nos desplazamos ya que el techo gotea la lluvia de la noche justo en nuestra cama.
Domy robia sie coraz mniejsze a natura wkrada sie miedzy nie coraz bardziej i w koncu staje sie wszechobecna. Wspinamy sie i wspinamy az do 3200m n.p.m. Z prawo gory, z lewo przepasc (albo na odwrot) a przed nami jezusowi nawolywacze (czyli telewizja w autokarze). Na gorze zimno. Dostajemy pokoj z trzema lozkami ;) W nocy pada i leje nam sie na glowe, ale mamy jeszcze dwa lozka, a nad nimi nie ma juz dzior w suficie :) wiec jest dobrze. Pokoj z widokiem na glowny plac miasta udekorowany zabawnymi rzezbami z zywoplotu: zajaczki, ptaszki, stworki, swinki. Miedzy nimi spaceruja kobiety w typowych tu strojach: kapelusz z duzym rondem, warkocze, obszerne spudnice do kolan i poncho lub duze czarne chusty. Ludzie przygladaja sie nam z ciekawoscia i czesto usmiechaja sie - do nas lub z nas...wolaja za nami : gringitos (ale robia to w bardzo mily sposob) i nie moga sie nadziwic jaki Czesiek wielkolud (tu zwykle nie przekracza sie 1.60 wzrostu a kobiety to juz nawet 1.40).

22 de marzo, lunes Huamachuco
aqui somos casi los unicos blanquitos, y mucha gente nos llama sin tapujos gringos o gringuitos. Es cariñosamente; y mas si te lo dicen señoras con gorras enormes, ponchos coloridos a su alrededor y con una piel que ha absorbido incontables horas de sol de las montañas.
El mercado nos fascina y por fin me atrevo a sacar la camara en uno de ellos.


Diferentes tipos de habas, diferentes colores


Zapayo, una especie de calabaza























La carne y el pescado se muestran en su 'esplendor'. Mi aun delicado estomago me dice que no me quede mucho tiempo viendo tripas, pieles y carne a la intemperie por mucho mas rato.
La carne colgada detras de los ganchos es la cecina, que se deja secar durante 8 dias.






El aji y los pimientos picantes acompañan aqui muchos platos.

Catalina, sentada en el suelo se dedica a cortar y despepitar los pimientos.

Paradas de madera, sacos remendados a modo de toldo; a altura peruana, lo que me permite ver un poco mas arriba de este mundo interior.

Wyprawa na targ jest wydarzeniem. Ilez kolorow i towaru wszelkiego rodzaju. Ludzie sa tu bardzo mili. Rozmawiamy z nimi, robie portret jednej pani. Potem inna kobitka prosi mnie by narysowac jej coreczke. Chcieli zaplacic ale glupio brac od nich pieniadze. Zamielilibysmy sie chetnie na towar. Ale akurat na tym stoisku sprzedaja mieso. Wielkie miecha lezace tu na sloncu caly dzien albo i nawet od wczoraj...wiec robimy im prezent z rysunku i tyle.
Odkad tu przyjechalismy nie widzialam zadnych innych gringos.

Antes del anocher buscamos un carro que nos lleve a la laguna Sausacocha, a unos 12km. De ida vamos 9 en el coche (con 2 bebitos)
Disfrutamos de la ultimas fuerzas del sol antes de regresar con Eduardo, el conductor del carro, que el la vuelta abre su ventana y chilla a un pata (amigo) mira! llevo 2 turistas! les he cobrado 100soles por llevarles esta tarde. Aunque tanto el como nosotros sabemos que hemos pagado muchisimo menos.
Nos acompaña hasta el hostal, metiendo en su cassete Bruce Springsteen; por esa 'ingenua' razon de querenos hacer sentir en casa...
Toz przed wieczorem wypuszczamy sie poza miasto zwiedzac lagune, czyli jeziorko. Jedzie sie tam carro czyli samochodem osdobowym. Normalny samochod, na 5 osob...u nas. Tu jest na np. 9 (byloby wiecej ale o tej godzinie nie ma duzo chetnych). Siedzac wiec, kazdy na jednym poldupku, mkniemy (czytaj : utykamy miedzy wertepami) wsrod drobno rozrzuconych wiosek, mijajac bawiace sie dzieci, swinki, krowy, inne samochody, kotre probuja jakos znalezc sobie miejsce na drodze...Troche pozno sie wybralismy i na miejscu juz prawie ciemno. Ale Czeskowi udaje sie jeszcze zrobic kilka fajnych fotek. Moze jutro wybierzemy sie tam na piechote jak juz znamy droge.
W radio peruwianski folklor, bardzo przyjemy. Tymczasem nasz kierowca Eduardo wlacza nam na caly reguilator B. Springsteena, bo przeciez wiezie gringos i chce im dogodzic (nie slyszy ze wolimy peruwianski folk, bo nic nie slychac w samochodzie oprocz Brucea ;) i krzyczy do swoich kolegow z ulicy zadowolony ze wiezie turystow i ze za 100 soli (tak sobie zmyslil oczywiscie).

4 comentarios:

  1. que recupereu aviat el 10%.os envien molta energia positiva i a l'espectativa dels vostres dibuixos, fotos i comentaris.
    petons i anims.

    ResponderEliminar
  2. maravillosa bitácora... Los dibujos de ANetta cada vez más expresivos, las fotos fabulosas.. (literalmente) cada una parece contar una nueva historia...
    A cuidarse ahora!!
    un beso,
    Valentina

    ResponderEliminar
  3. Muy bien pareja, habeis superado la primera prueba(la cagalera), bien por vosotras y lo siento por las bacterias porque este es un paso hacia la inmunidad. ADELANTE,teneis que seguir porque necesito vuestros dibujos, fotos e historias porque recordad que asi viajo con vosotros

    ResponderEliminar
  4. camping alta ribagorça..os felicita..bueneisima imagen,,,,,,y contenido espectacular..sois unos craks..mua

    ResponderEliminar